Gdy się Gybej rodził, Sikora w Słupi brodził…

Jako młodego chłopaka fascynowały mnie duże ryby łososiowate, czyli łososie i trocie. Niestety przez to, że mieszkałem zawsze w Krakowie pierwszą trudnością była odległość jaka dzieliła mnie od dobrych łowisk.  To była już cała wyprawa i długo nie udawał się żaden wyjazd. A i z rybami nie było wówczas najlepiej. Słuchałem tylko opowieści o tym ile trudu i czasu trzeba poświęcić, by zdobyć w końcu upragnione trofeum. Najsławniejszą rzeką była wówczas Parsęta, ale moja przygoda z muchą i trocią rozpoczęła się nad Słupią.

Pomysł

 W połowie lat osiemdziesiątych pracowałem w małym zakładzie, który produkował sztuczne muchy. Była to słynna wówczas firma Heńka Szewczyka, gdzie z jego synem Bartkiem we dwójkę kręciliśmy najrozmaitsze wzory much. Od niego po raz pierwszy usłyszałem o nowej rzece. Słupia to była całkiem nowa rzeka na mapie łowisk trociowych. Nowa,  bo wcześniej była w makabrycznym stanie i tak zatruta, że zniknęło z niej całkowicie życie. Od Słupska był to typowy kanał ściekowy. Jednak stał się cud, otwarto prawdziwą oczyszczalnię ścieków i była szansa na odbudowę rzeki. Miejscowi wędkarze zaczęli oczywiście od zarybienia trotką. O Słupi opowiadał też Józek Jeleński, który gościł tam jakoś zaraz po zarybieniach i  w samym mieście miał nawet ładne branie troci. Rok potem Bartek wybrał się tam ze spinningiem i także miał jakiś kontakt z rybą, ale sensacją było to, że w mieście zostało złowionych kilkanaście troci. Zarybienia się udały.

Sukces był jednak niepełny. Co prawda w Słupsku rzeka zrobiła się naprawdę czysta i przyjemnie było łowić, jednak powyżej budynku Straży Pożarnej była zapora na tyle wysoka, że troci powyżej nie sposób było spotkać. Poniżej miasta wpadała do rzeki mała „smródka” pełna jakiś organicznych białawych „glutów”, które oblepiały w wodzie korzenie i gałęzie. Tak więc do łowienia pozostawało samo miasto, gdzie trocie dochodziły i już tam zostawały zablokowane od góry zaporą.

Słuchając jego opowiadań podjąłem decyzję, że na początku lutego pojedziemy tam spróbować szczęścia. A było to w roku 1992. Zebraliśmy się grupą kilku kolegów, ale zapadła decyzja: spinningi zostają w domu, bierzemy tylko muchówki. Do pierwszego lutego był zakaz spinningowania, ale na muchę  można było wędkować. Postanowiliśmy więc, że pojedziemy kilka dni wcześniej, by bez tłoku na spokojnie uczyć się wędkowania trociowego.

W drogę

Miałem nowiutką dwuręczną muchówkę Fibatube. Do tego jakieś tonące sznury i spory zapas leadcoru (drut ołowiany w bawełnianej osnowie). Podróż też trochę trwała, bo nocny pociąg jechał 16 godzin. By nie tracić czasu wyciągnąłem materiały, imadło dokręciłem do  wagonowego stolika i kręciłem muchy na zapas. Konduktorzy patrzyli tylko podejrzanie, co to za kontrabandę uprawiam w przedziale, ale nikt nie protestował. Można było spokojnie kręcić, bo na ten wyjazd i wszystkie następne braliśmy bilety 1-klasy. Wychodziło to taniej niż kuszetki, a przedziały były puste i każdy spał pięć razy wygodniej niż w ciasnych kuszetkach.

Pierwsze wrażenia

Wreszcie jesteśmy nad wodą. Szybko zajmujemy kwatery w pałacyku gdzie mieściła się stanica harcerska. Cudownie ulokowana przy moście Kilińskiego, bo tuż pod oknami płynęła Słupia. Oczywiście zaraz popędziliśmy nad wodę- nie można niepotrzebnie tracić czasu. Jeszcze tylko ubrać wodery, uzbroić sprzęt i razem z Maćkiem Stolarczykiem i Leszkiem Kuśnierczykiem meldujemy się pod hotelikiem. Dołączył do nas jeszcze Krzysiek Sasuła z Bartkiem, Rozwijamy nasz sprzęt. Na muchę każdy z nas wędkował już od dziecka, ale jak tu podejść do troci? Wiemy jedno: koniec stycznia raczej kelty, a więc nisko po dnie. Haki duże 4/0, linka musi dobrze tonąć. Zakładam dziewiątkę w trzeciej klasie, ale to znacznie za mało, woda ma dość ostry nurt i nie jest płytka. Czas na najcięższy kaliber, wyciągam przygotowany 10-cio metrowy kawałek leadcoru. Długi przypon z czterdziestki i pierwszy rzut. Oczywiście klasyczny znad głowy, wcześniej miałem już jakieś doświadczenia w speyu, ale mało praktyki.

Nowa technika

Rzuciłem w poprzek nurtu, ale linka jakoś dziwnie się zachowywała. Przecież nurt jest tu mocny. Zanim  zrozumiałem o co chodzi, Piotrek chwyta mnie za ramie i z super poważną miną wyciąga do mnie na dłoni dzwoneczek: załóż będzie ci wygodniej wędkować. Oczywiście „koledzy” zareagowali wielką wesołością, bo faktycznie linka tak jak  rzuciłem opadła na dno i miałem zestaw z dużym ciężarkiem gruntowym. Jak można się domyślać temat był  rozwojowy i jako grunciarz muchowy z lekceważącą miną słuchałem ich domysłów, co też chcę złowić i kiedy opatentuję nową metodę. Dranie się śmiały, a przecież każdy z nich stał z identycznym sprzętem w dłoniach. Trzeba było zmodyfikować nasze linki. Zgodnie stwierdziliśmy tniemy na pół i tu okazało się, że nikt z nas nie ma nic ostrego do cięcia. Trzeba było puścić w ruch zęby, nikt przecież nie będzie się wracał i tracił czasu! Nie wiedziałem że leadcor jest taki mocny. Wtedy dałem jakoś radę ale dzisiaj szybko musiałbym wracać po nożyczki. Po kilku skróceniach zestawu z obolałymi szczękami zgodnie wszyscy orzekli 2,2 do 2,5 to ideał. Muchy spływały tuż nad dnem od czasu do czasu łapiąc zaczep. Od razu podziękowałem niebiosom, że w pociągu  cierpliwie wiązałem muchy. Rwaliśmy je w tempie ekspresowym po kilkanaście dziennie na łeb.

Łowimy

 Maciek w akcji

Wyszedłem z Maćkiem wyżej, w miejsce gdzie naprzeciwko nas wpadała do Słupi młynówka. No i jest!- kij wygięty linka gra, pierwsza troć pięknie szaleje w wodzie. Pięknie? No niezupełnie, bo to nie mój kij się wygina ale Maćka. Niemniej podziwiam pierwszą rybę dnia. Taka sześćdziesiątka, ale jaka piękna. Wypuszczamy ostrożnie. Więc są, można złowić, adrenalina aż ze mnie paruje, łowimy dalej. Czuję w wodzie jakieś trącenie, ale może to i zaczep. Maciek za to holuje po godzinie drugą podobną. Wreszcie po dość długim pustym okresie mam i ja. Ręce mi się trzęsą, by nie spadła. Już widzę w wodzie srebrną samicę w zupełnie dobrej jak na kelta kondycji. Mam moją pierwszą. Jest olbrzymia po prostu smok. Drę się na Maćka, że mam, że smok, po prostu no dragon. Wyciągam ją z wody i mierzymy. Miałem rację- ma aż jakieś pięćdziesiąt centymetrów. Do końca do wieczora i wieczornego fetowania sukcesów wspominałem głośno jaki to był smok, mimo ogólnej wesołości towarzystwa. A było z czego się cieszyć, bo nikt nie zszedł z wody o kiju. A najlepszy miał coś trzy sztuki.

W drugim dniu było podobnie. Przyjechał do nas Leszek Frasik i pobił wszystkich łowiąc sześć sztuk. Niestety ja poza moim dragonem wyholowałem tylko jedną , ale już całkiem przyzwoitą. Miałem jednak kilka naprawdę ładnych ryb, które spadły mi w holu. Pamiętam szczególnie jeden hol. Złapałem zaczep i pomyślałem, że to kamień bo na wędce nie czułem ani śladu amortyzacji. Chcąc ratować muchę idąc wodą zwijałem linkę. Chwile trwało zanim zszedłem na wprost zaczepu, nagle kamień po prostu ruszył pod prąd wyciągając coraz szybciej linkę z kołowrotka. Kij się wygiął w mocny pałąk. Nie miałem jak prawidłowo przytrzymać ryby, bo łowiłem wówczas na archaiczną pstrągową libellę która miała schowaną  szpulę i korbka biła mnie po palcach. Troć nic sobie ze mnie nie robiła parła coraz szybciej w górę wody i nagle luz, spadła z haka. Do dziś żałuję, że nie widziałem jaka była duża. Choć w tych pierwszych latach przeważały sześćdziesiątki i siedemdziesiątki. Pięciokilowa troć to był już piękny okaz.

Trzeciego dnia pech dalej mnie prześladował, ale koledzy łowili. Szczególnie zapalił się do troci Andrzej Wolański ze Słupska. Gdy spotkaliśmy się pierwszego dnia sceptycznie odniósł się do naszego pomysłu troć i mucha. Na drugi dzień ciężko było go wyciągnąć z wody. Nie pamiętam już dokładnie, ale mieliśmy wówczas tych troci chyba coś koło trzydzieści sztuk.

Pierwszy luty

Od rana zakaz wędkowania, zawody spinningowe. Poniżej Słupska wiadomo zanieczyszczona woda: „gluty”, a więc na czystą powyżej zapory. Rezultat można było przewidzieć: zupełna pustynia. Zawody kończyły się po południu, więc staliśmy już na brzegu czekając , aż “korbiarze” wyjdą z wody. W międzyczasie pocztą pantoflową już wiemy, że zostało złowione 34 ryby, a więc wynik bardzo dobry. Żądni sukcesu wpadamy do wody. Każdy na swoje upatrzone najlepsze stanowisko. Po pół godzinie zmiana miejsca. Widzę, że koledzy także szukają jakichś niedobitek troci. I do wieczora nikt z nas nie miał nawet dotknięcia. Przekuliśmy całą rzekę, a spinningiści wyczyścili resztę. Gdy i następnego dnia jest identycznie, odtrąbiamy odwrót i wracamy troszkę rozczarowani do Krakowa. Namawiam ich na następną wyprawę, ale są zniechęceni: mówią- może za rok.  W głowie kiełkuje mi jednak nowy plan….

 

Adam Sikora podpis

CDN …

 

Przydatny sprzęt:

Linki na trocie #VisionHybrid

Tipy do linek #VisionHybridTips

Trociowe wędki #SisuSix #CustomRods

Trociowe Kołowrotki #HeroReels #XLVReel