SŁUPIA LAT 90 – cz.2

Drugi raz

W Krakowie nie mogłem odżałować, że w sumie mimo tak dobrych warunków miałem chyba najgorsze wyniki z całej grupy. Co prawda był „Dragon”, ale mimo wszystko żal. Pod koniec lutego  gdy w dalszym ciągu nie mogłem żadnego z kompanów namówić na wyjazd („koledzy do cholery!!!”),  podjąłem męską decyzję: jadę sam. Będą mieć miny jak coś złowię.

Wyjazd

Spakowałem się i na dworzec.  Oczywiście bilet pierwszej klasy, by być w przedziale sam i się wyspać. W moim przedziale jest jeden pasażer. Szesnaście godzin to sporo, ale nie miałem zamiaru się nudzić. Kilka godzin przed wyjazdem udało mi się pożyczyć odpowiednią lekturę. Właśnie poszła do druku książka Staszka Ciosa „CO ZJADA PSTRĄG”. Nie mogłem się doczekać tym bardziej, że jeszcze nie była wydrukowana, a ja zdobyłem maszynopis. Od wieczora do późnej nocy przeczytałem ją całą. Tylko towarzysz podróży położywszy się spać jakoś dziwnie się kręcił, popatrując na świecące jasno jarzeniówki. Do dziś nie bardzo wiem dlaczego.

Słupsk po raz drugi

Wreszcie dojazd do Słupska i od razu jazda na kwatery. No i klops nie ma zupełnie miejsc. Recepcjonistka doradza, że jest trójka z dwoma wędkarzami. Popołudniu spyta czy zgodzą się mnie dokwaterować. Trudno zostawiam bagaże, muchówka do ręki i wychodzę na rzekę. Jest już cieplej niż miesiąc temu więc z przyjemnością idę wzdłuż brzegu, koncentrując się na zapamiętanych dobrych miejscówkach. Miałem nawet jakieś trącenie trotki w muchę, ale mimo wielu rzutów branie się nie powtórzyło. Zrezygnowany wracam do hotelu.

Kwatera

Na recepcji wiadomość, że wędkarze zgodzili się na moje dokwaterowanie. Trochę  nieśmiało pukam do drzwi, bo to zawsze trochę krępujące wpychać się do nieznanego towarzystwa. Otwieram drzwi- zdumienie z obu stron. W pokoju dwóch dobrze znanych mi kumpli z zawodów i znad wody. Powitanie i wieczorna biesiada. Opowiadam o dzisiejszym dniu w mieście, a chłopcy w śmiech. Tu już nic nie ma, wszystko wybrane, trzeba jechać w dół wody kilka kilometrów tam jest realna szansa na rybę. Ale co z zanieczyszczeniami i tymi paskudnymi glutami oblepiającymi gałęzie? Co ci to przeszkadza?- argumentują. Przecież troć żyje i dorasta w czystym Bałtyku. A te które były łowione w mieście przecież wszystkie musiały pokonać dolny odcinek. Ryby są więc identyczne. Przekonali mnie, jutro jedziemy na dół. To jutro było jednak takie trochę trudne, bo po serdecznym wieczornym powitaniu wstaliśmy dziwnie późno. Zwykle wychodząc na ryby rano nie goliłem się, bo to podobno przynosiło pecha. Tym razem odważna decyzja, ogolę się może to odwróci złą passę.

Bydlino

Wychodzimy na drewniany mostek, który teraz zna pół Polski. Po raz pierwszy oglądam płynącą tam Słupię. Woda ładniejsza niż w mieście,  tylko te gluty których staram się nie zauważać. Chłopcy zaczynają spinningować przy moście, a więc ja idę w dół przez lewobrzeżny mały zagajnik, mijam głęboki bełt z palami, jakieś kolczaste płoty i siadam na zwalonym pniu szykując wędkę. Słońce przygrzewa, szeroki pień kusi, zaprasza do odpoczynku. Koledzy koło mostku trochę się niepokoili moją długą nieobecnością i nawet pytali przechodzącego wędkarza czy mnie gdzieś nie widział. Ten się uśmiechnął i mówi, ze jak zejdą kawałek ścieżką to łatwo mnie namierzą po chrapaniu.

Moje eldorado

Koło południa wypoczęty zszedłem nad brzeg i pierwsze rzuty muchą do wody. Na stosunkowo płytkiej wodzie od cypelka odchodził od brzegu warkocz prądu. Trzeci rzut mucha wpływa w warkocz i jest, mam na haku troć. Dwa wyskoki nad wodę mile urozmaiciły hol i wreszcie mam na brzegu upragnioną rybę. Mierzyła około 60 cm, ale radości miałem na metr. Były to czasy gdy absolutnie nikt ryb nie wypuszczał, więc troć do torby i łowię dalej. Zszedłem może dziesięć metrów niżej. Na piaszczystym dnie widać niewielką przykosę i za nią mały Głęboczek. Wpuszczam do niego muchę i czuję charakterystyczny miękki pulsujący ciężar. To typowe branie troci i łososia. Kto przeżyje ten moment przepada i już zawsze będzie tęsknić do połowu tych ryb. Hol tym razem dłuższy i na brzegu ląduje jak na ówczesne warunki ładna sztuka. Do osiemdziesiątki brakuje jej niewiele. A ja czuję się królem polowania. Dwie trocie w dwadzieścia minut, nie wierzę własnemu szczęściu. Miałem nosa, że się ogoliłem!!!!

Do Krakowa wróciłem na tarczy. Oczywiście niebawem znów pojechałem do Słupska, tym razem już nie sam i trafiłem niewielkiego srebrniaczka.

Dalsze Lata

Trzy następne lata to było prawdziwe trociowe szaleństwo. Mierzyliśmy je ilością złowionych ryb w mieście (pierwszego dnia sezonu najpierw 1 luty, potem styczeń). Tam gromadziło się najwięcej troci ze względu na zaporę, której nie pokonywały. W następnym roku w Słupsku pierwszego dnia sezonu padło około sto sztuk. Mieliśmy już opracowaną strategie. Godzinę przed wschodem na miasto i wędkowanie do godziny dziesiątej, lub dwunastej. Łowiło się w gęstym tłumie, wędkarz przy wędkarzu tak właściwie na odległość wędki. Tylko koło nas muszkarzy było o wiele więcej miejsca. To zrozumiałe, bo operowanie czterometrowym kijem z zamiatającą po wodzie i w powietrzu ciężką linką, budziło szacunek. A właściwie lęk, bo nikt nie chciał nadziać się na duże haki. Zrozumiałe więc, że po kilku godzinach takiej nawały ogniowej błystkowo – woblerowo – muchowej, ilość brań gwałtownie spadała. Wtedy kończyło się miasto i przenosiliśmy się na stałe w dół rzeki, najczęściej do Bydlina lub Włynkowa.

Skuteczność muchy

O tym najlepiej niech świadczą komentarze miejscowych wędkarzy. Na początku gdy ktoś spotykał nas nad wodą pytał jak tam biorą lipienie. Gdy mówiliśmy, że łowimy trocie patrzyli na nas z lekkim uśmiechem lub sporym zdumieniem. Gdy rozeszła się wieść o skuteczności muchy sami zakładali ołowiane ciężarki z krótkim przyponem zakończonym muchą. Pamiętam jak wędkowałem któregoś marcowego dnia i spotkałem nad wodą miejscowego spinningistę. Gdy odpowiedziałem na pytanie, że dzisiaj u mnie nic, zobaczyłem w jego oczach autentyczne zdumienie: jak to???!!! Na muchę i nic??!! Gdy w Słupsku pierwszego dnia złowiono około stu troci. Muszkarze mieli ich około 11, a było ich co najmniej kilkanaście razy mniej niż spinningistów.

Na Słupi najlepsze było jednak to, że sezon nie zamykał się do pierwszych dni. Bardzo dobre wyniki miałem także w marcu, a nawet i w kwietniu. Potem trzeba było czekać do pierwszych ciągów srebrniaków, a te na Słupi bywały stosunkowo późno. Pierwsze pojedyncze sztuki  pokazywały się w środku marca. Któregoś marcowego dnia w Bydlinie do południa miałem na wędce sześć troci. Jednak szczęście w nieszczęściu, bo cztery spadły mi gdy rękę miałem tylko kilka centymetrów od ryby. Generalnie zamiast na dunajeckie pstrągi wolałem jeździć nad Słupię. O wiele łatwiej było o troć niż o zimowo wiosennego pstrąga. Jakby policzyć ilość złowionych ryb i dni spędzonych nad wodą, to średnio wypadało trochę więcej niż jedna ryba dziennie.

Słynny most – Bydlino

Tak, to chyba najsłynniejszy dla trociarzy niepozorny drewniany most, a właściwie solidna duża kładka. Tu w najlepszych latach Słupi spotykali się znajomi z całej Polski. Szczególnie na początku sezonu. Trudno było łowić, bo za każdym zakrętem który z trudem pokonywałem, stała grupka znajomych z różnych zakątków kraju. Od razu odzywały się powitalne krzyki i zaproszenia na herbatkę i inne wędkarskie specjały. Miejsce było jednak świetne. Pamiętam, że gdy dopiero zdobywało swą sławę przyjechaliśmy tam sporą grupą na trzy godziny przed zmrokiem. Byli również inni wędkarze, ale każdy spokojnie znajdował miejscówkę. Liczyliśmy trocie które zostały złowione od kładki do pierwszego zakrętu. Było ich 14 sztuk tylko z tego odcinka.

Patyczek

Był taki zakręt Słupi w Włynkowie. Słupia zakręcała tam o 90 stopni, prąd bił na zakręcie pod przeciwny brzeg w głęboką rynnę. Od strony łowiącego woda tworzyła piaszczystą łachę sięgającą do łydek. Obławialiśmy to miejsce uczciwie, wchodząc do wody na początku miejscówki. Schodziło się powoli rzucając pod drugi brzeg i im niżej tym bardziej rosło w człowieku napięcie. Wreszcie szczyt emocji, gdy zbliżało się do miejsca, gdzie pod drugim brzegiem wystawał z wody ułamany koniec patyczka. Gdy trafiało się w końcu muchą kilka centymetrów koło patyczka, emocje osiągały szczyt. Chwila skupienia, zatopienie linki, przytrzymanie i już jest pulsujący ciężar ryby na wędce. Nie wiem o co do końca chodziło, ale przez kilka dni spod patyczka złowiliśmy coś czternaście ryb.

Petarda

Gdy początek sezonu przypadał już na 1 stycznia, trzeba było rezygnować z sylwestra. Oczywiście na miejscu zawsze coś urządzaliśmy, ale na dwie trzy godziny przed wschodem słońca solidarnie na korytarzu hotelowym kłębił się tłum odziany już w wodery z całym sprzętem, żeby punktualnie znaleźć się nad wodą. No i tu konsternacja, drzwi wejściowe zamknięte na głucho, okna okratowane, po prostu rozpacz jesteśmy uwięzieni, a czas płynie. Recepcja pusta, ale wypatrzyliśmy na zapleczu stopy kogoś smacznie śpiącego po sylwestrowej zabawie. Radość była krótka. Żadne wołania, krzyki i głośne pohukiwania nie odnosiły żadnych skutków. A tu dwudziestu wędkarzy kłębi się i szuka rozwiązania. W końcu ktoś wpadł na genialny pomysł: po prostu wrzucił przez okienko recepcji sporą petardę. Huk dzwonienie w uszach i …. nic, facet chrapie w najlepsze. Dopiero gdy dwóch „linoskoczków” cudem przeszło ponad szklaną barierą, dobudziło ręcznie naszego śpiocha.

Kolejne lata

Grupa łowiących na muchę stale rosła. Jeździliśmy na Słupie nawet kilkanaście dni w sezonie. Emocji było dużo, a my zafascynowani trociami. Pamiętam jeden taki wyjazd, oczywiście pociągiem. Było nas pięcioro, a w przedziale siedziała też jedna kobieta. My tylko o troci, strategii, jak stoi, co czuje itd. Pani wytrzymała trzy godziny po czym przesiadła się do innego przedziału.

Różnie bywało też ze sprzętem, bo nie było o niego łatwo. Przeważały jednak wędki łososiowe lub jakieś jednoręczne w klasach siedem -dziewięć. Pamiętam młodszego kolegę Dominika, który koniecznie prosił, by go zabrać na wyjazd. Problem w tym, że miał tylko pstrągową piątkę. Tłumaczę mu, że jak założy leadcore to nie da rady rzucać. Uparł się i pojechał. I co?, na tą piąteczkę wywalił o ile dobrze pamiętam chyba trzy przyzwoite ryby. Przypominam sobie zawsze tą sytuację, gdy klient w sklepie tłumaczy, ze nie może gdzieś pojechać, bo nie do końca ma dobrany sprzęt. Chęci, zapał i determinacja często mogą wystarczyć by odnieść sukces. Oczywiście dobry sprzęt pomaga…

W kolejnych latach w Słupsku padało coraz to więcej ryb. Po sławnym sezonie z setką troci w kolejnym roku złowiono ich około dwieście. Następny był rekordowy w mieście złowiono ponad trzysta troci. I co kolejny był lepszy? Niestety to był koniec złotych lat rzeki. W pierwszym roku gdy spotykałem nad wodą kogoś z mieszkańców wiosek, tłumaczyli, że woda jest brudna i nie nadaje się do niczego, a po zjedzeniu ryb można się pochorować. Niestety z czasem zorientowano się,  że jest wprost przeciwnie i nagle populacja troci gwałtownie zmalała. Mimo jeszcze sporych obfitych jesiennych ciągów w styczniu pływały już ich niedobitki. Żal…

Na szczęście po wielu latach sytuacja się zmieniła na lepsze. Dzięki wielu pasjonatom Słupia oraz inne pomorskie rzeki mogą nas znowu zachwycać i pozytywnie zaskakiwać. A właśnie o to w tym wszystkim chodzi…

 

Spróbuj szczęścia z trociami!

Linki na trocie #VisionHybrid

Tipy do linek #VisionHybridTips

Trociowe wędki #SisuSix #CustomRods

Trociowe Kołowrotki #HeroReels #XLVReel

Nie wiesz jak dobrać sprzęt? Masz pytania? Zadzwoń 12 296 41 70 lub napisz na biuro@hurch.pl

 

Adam Sikora podpis